Przy spotkaniu z rodzicami polało się mnóstwo łez. Nie było końca opowiadaniu historii i i pochwałom.
Minęło już dziesięć lat, a ja wzięłam ślub ze Stasiem. Lubię czasami powspominać czasy naszej podróży. Wciąż spotykamy się z kapitanem Glenem i doktorem Clary, którzy byli naszymi wybawicielami. Znaleźli oni nasz latawiec więc wyruszyli w poszukiwaniu. Wtedy zauważyli naszą racę, zapalili oni pochodnie i wyruszyli w naszą stronę no i zobaczyli…nas. Zadbali o nas, wszystkich napoili. Kiedy wypoczęliśmy opowiedzieliśmy im naszą historię i udaliśmy się w stronę Mombasu, aby spotkać się z rodzicami.
Po ślubie wyruszyliśmy, aby zwiedzić te miejsca, przez które podróżowaliśmy jako młodsi. Również dzięki tej przygodzie bardziej zainteresowaliśmy się Afryką. Przez pewien czas mieszkaliśmy w Anglii, ale teraz osiedliśmy na stałe w Polsce. Czasami siadamy wieczorami i wspominamy dawne przeżycia. Łezka wtedy kręci się w oku przypominając sobie o naszym przyjacielu Kalim, o cudownym Sabie-psie pustyni, wiernym Kingu i wszystkich tych, którzy z nami podróżowali i oddali za nas życie.
Wyruszyliśmy o świcie. Byłem przepełniony nadzieją, w końcu za mną rozciągała się horda stu Wa-himów oraz stu Samburów. Mieliśmy jedzenia po brzegi oraz mnóstwo wody. Jedynym faktem, który mnie zaniepokoił było to, że zauważyłem, iż dwóch czarowników idzie z nami. Wiedziałem, że czuli się upokorzeni, i że mogą knuć intrygi, jednak Kali wolał mieć ich na oku. Pierwszą noc spędziliśmy na malowniczej zalesionej wyżynie. W nocy niestety było chłodno, lecz z wejściem słońca ociepliło się. I właśnie to słońce oświetliło nam dziwne zjawisko. Do jeziorka utworzonego z deszczu wchodziły po kolei…słonie. Lecz z wyglądu zdecydowanie różniły się od na przykład Kinga. Były one dość małe, uszy również nie były duże, a kłów nie miały. Lecz nie sam wygląd był dziwny, ale i zachowanie. Coraz głębiej wchodziły w wodę, aż w końcu można było zauważyć tylko ich grzbiet. Ze zdziwieniem wskazałem Nel te nietypowe zwierzęta. Dopiero Kali wytłumaczył nam, że to słonie wodne, które dzień spędzają pod woda, a w nocy wychodzą na popas.
Minęło dziesięć dni drogi przez skaliste góry, aż wyszliśmy w krainę zupełnie odmienną. Trawa była zupełnie zżółkniała, a między nią co pewien czas wystawał badyl akacji, który praktycznie nie rodził liści, albo przypominająca świecznik euforbia. Z rośliny na roślinę przelatywały dziwne żółto-czarne ptaki. Teren był równy, wznosił się tylko raz na jakiś czas. Upał był nie miłosierny, słońce nie dawało wytchnienia, nawet noc nie dawała odpoczynku. O dziwo, jak na tak trudne do życia warunki, mieszkało tu wiele zwierząt. Często spotykaliśmy stada antylop gnu bądź zebr. Przeraziłbym się opowieściami, że nie ma tu wody, ale te wszystkie zwierzęta musiały mieć gdzie pić, więc pewnie gdzieś przed nami był duży zbiornik wody. Lecz nie wszyscy myśleli tak jak ja. Większość była przestraszona, że nie będziemy mieć wystarczającej ilości wody, więc aby ich powstrzymać przed ucieczką, mówiłem, że czają się na nich lwy i wobo. Każdy przytakiwał mi, lecz co noc ktoś nas opuszczał. Nasza tułaczka trwała, a wody wciąż nie było widać. King schudł tak samo jak konie. Dla Nel był to również trudny moment. Wyglądała podobnie jak podczas choroby. Zbladła, wychudła, w jej oczach nie było blasku.
Na szczęście dotarliśmy do rzeczki, gdzie każdy chciwie zaczął pić. Wszyscy byli wykończeni, dlatego postanowiłem, ze zostaniemy tu na dwa dni. Czas ten minął nadzwyczaj szybko i z mieszkami wypełnionymi wodą ruszyliśmy w dalszą drogę. Słońce paliło skórę i wysuszało gardło w pięć minut, lecz kazałem oszczędzać wodę. Weszliśmy w teren, gdzie trawa nie rosła w ogóle, jedynie co pewien czas rosła tylko passiflora, która była kolcach. Cała karawana łącznie z Sabą i Kingiem prosili mnie o wodę, lecz ja nie ustępowałem. W czwarty dzień podróży zostały nam tylko pięć mieszków wody. Podróż stała się męczarnią, noc dawała jedynie lekkie wytchnienie. Nieubłagany odmawiałem wody, pomimo, że budziło to szmery niezadowolenia. W nocy postawiłem dwie osoby na straży, aby nikt nie wypił wody. Niektórzy, aby zaspokoić trawiące ich pragnienie jedli różne roślinki, ale i one miały w środku mało wilgoci. Nastała noc i wszyscy szybko zasnęli, ja również, lecz mój sen był pełen niepokoju. Była jeszcze noc, gdy zauważyłem, ze dwóch strażników leży spiąć na ziemi. Podszedłem bliżej i ze zgrozą zauważyłem, że nasze ostatnie mieszki były przecięte, a woda wnikła w grunt. Lecz nie to było najstraszniejsze, ale to, że strażnicy nie spali, a byli martwi. Wiedziałem, że była to sprawka zbiegłych czarodziei.
Szliśmy dalej w milczeniu załamani moim odkryciem. Pragnienia nie dało się zgasić w żaden sposób. Część osób kładło się na ziemi i nie wstawało, gdyż byli pewni, że i tak czeka nas smierć. Nasza karawana stawała się coraz mniejsza. Żal mi było tych wszystkich ludzi, lecz i mnie trawiło pragnienie. Ostatnia woda jaka mi została to taka, która nosiłem ze sobą na czarna godzinę, a czarna godzina właśnie nadeszła. Oddawałem ostatnie krople wody Nel krzycząc, że piłem, pomimo, że nie była to prawda. Raz tylko zleciała mi do gardła kropla, a wtedy ogarnęła mnie taka ochota na więcej, że bałem się, że wyrwę wodę Nel. Pewnego dnia poniosły mnie nerwy, gdy Nel domagała się wody. W odpowiedzi wykrzyknąłem, że sam od trzech dni nic nie miałem w ustach. Nastał moment rozpaczy. Nie mieliśmy siły iść, byłem pewny, ze to koniec. Ogarnął mnie nie przyparty strach, po tym wszystkim co wycierpieliśmy, czeka nas śmierć z braku wody. W tym właśnie momencie zwątpienia, zauważyłem na horyzoncie ogień. Szybko wyruszyliśmy w drogę. Byliśmy uratowani.
W kilka dni później, gdy zapasy były przygotowane, ładunki rozdzielone, a konie i King objuczeni wyruszyliśmy w drogę. Na czele karawany jechał konno Staś, następnie King na którym w płóciennym palankinie siedziałam ja i Mea. Za słoniem szły konie Lindego powiązane długim powrozem. Niosły one wszystkie nasze zapasy. Na samym końcu, na ośle, jechał mały Nasibu. Dzień był pogodny, na niebie nie widziałam ani jednej chmurki. Chwilami wiał nawet dość mocny wiatr, który sprawiał, że trawy falowały niczym morze. Obfite deszcze sprawiły, że w nie których miejscach roślinność urosła do tego stopnia, że zakrywała nawet olbrzymiego Kinga. Godzinę później widzieliśmy osty z łodygą grubości pnia drzewa, a kwiatem dużym jak głowa ludzka.
Na zboczach niektórych gór rosły wrzosy wysokie na osiem metrów. Wszystko to z daleka przypominało jeden gęsty las. Pomiędzy drzewami i krzewami pasły się antylopy, gnu, pufu, ariele, krowy, bubale, kozły, kudu, zebry i żyrafy. Po pięciu dniach drogi dotarliśmy do pierwszej wioski murzyńskiej. Już z daleka widać było kobiety pracujące przy manioku, a dalej za drzewami ukryte były chatki. Na widok karawany kobiety uciekły z krzykiem, a mężczyźni ustawili się przed wioską uzbrojeni w łuki i włucznie. Kali opowiedział im, że przybyliśmy w pokoju, że ja jestem dobrym Mzimu, a Staś jest bwana hubwa. Gdy Kali skończył mówić z chaty czarownika słychać było straszne dźwięki. Jak Staś wszystkim wyjaśnił, był to tylko czarownik który udawał, że złe mzimu chce ofiary, a tak naprawdę to on sam był głodny.
Ponieważ Kali był synem króla Wa-himów, zawarł przymierze z rodem M’ruy. Cała ceremonia polegała na zjedzeniu wątroby koźlęcia z odrobiną krwi drugiego króla. Nie był to widok miły dla oczu. Po kilku dniach od wyruszenia z wioski M’ruy zatrzymaliśmy się w przepięknym miejscu. Wśród drzew roiło się ptactwo takie jak gołębie czy tukany. Były tam równierz rajskie muchołówki. Gdy pewnego dnia Staś poszedł na polowanie, ja poszłam sama na krótki spacer. Nie uszłam daleko, gdy na mojej drodze stanął wobo. Gdyby Staś nie wyczuł kłopotów pewnie już nigdy nie zobaczyłabym tatusiów. King też przybiegł mi z pomocą i wyrzucił ciało wobo gdzieś bardzo daleko. Staś tak się o mnie zaniepokoił, że od razu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Po długiej wędrówce po górach, nareszcie dotarliśmy do wioski Wa-himów. Na miejscu dowiedzieliśmy się że Wa-himowie i Samburowie toczą wojnę, którą wygrywali Samburowie. Mnie i Mee Staś pozostawił w Lueli, ale wiem, że wystarczyło, żeby King wkroczył do boju, a Staś wystrzelił race, a Samburowie już uciekali. Król Wa-himów był tak szczęśliwy, że rzucił się w pogoń i zginął w ostatniej walce. Po śmierci ojca, Kali został królem. Mimo tego dalej chciał z nami jechać do Mombassy. Nowy władca ofiarował Stasiowi dwustu wojowników. On zaś nauczył część z nich jak używać broni. Po naszykowaniu dużego zapasu wody i jedzenia byliśmy gotowi do dalszej podróży.
Podczas pobytu w „Krakowie” Nel zachorowała na febrę. Pierwszy atak bardzo ją osłabił. Było jej naraz zimno i ciepło. Widziała Gebhra, Beduinów i Chamisa stojących przed drzwiami baobabu. Drugi atak zawsze jest jeszcze gorszy, nik nie dożył trzeciego. Gdy pewnego dnia zobaczyłem na niebie dym byłem pewny, że to obóz Smaina. Pod osłoną nocy, gdy księżyc był już na niebie, wyruszyłem w stronę, z której się unosił. Po drodze przedzierałem się przez wysokie trawy, mimozy i akacje. Każdy najcichszy szelest nie uszedł mojej uwadzę. Gdy w końcu byłem na miejscu, moim oczom ukazał się widok inny, jakiego się spodziewałem. Nie był to obóz Smaina, lecz Szwajcara o imieniu Linde. Nie mógł iść dalej, ponieważ miał zranioną nogę. Opiekował się nim mały murzyn Nasibu.
Wszyscy niewolnicy Lindego, oprócz Nasibu, zapadli w śpiączkę, pozostawiając po sobie mnóstwo broni i prochu. Linde był pewny, że on również niedługo odejdzie z tego świata, więc jak mógł tylko pomagał nam. Największą pomoc okazał dając mi całe dwa słoiki chininy dla Nel. Dzięki temu lekarstwu, nie doszło do drugiego ataku. Oprócz chininy Linde dał nam broń, proch, papier, mapy, apteczkę, dzbany, oraz wiele innych rzeczy które przydały się nam do dalszej podróży. Niedługo potem Szwajcar umarł, a Nasibu długo opłakiwał śmierć swojego pana. Gdy nadszedł dzień wyjazdu, King był już tak oswojony, że pozwalał nawet Nel wchodzić sobię na grzbiet. Aby go uwolnić trzeba było w szczeliny w skale włożyć proch, a następnie go podpalić. Wybuch był bardzo głośny, lecz gdy słoń zorientował się że jest wolny strach minął. Zapakowaliśmy wszystkie swoje dobytki, które dostaliśmy od Lindego i ruszyliśmy w drogę.
Na mapach narysowana była góra, którą Szwajcar wskazał nam jako bezpieczną. W czasie naszej drogi puszczaliśmy latawce z papieru, na których umieszczaliśmy niezbędne informacje, jak nas znaleźć. Gdy dojechaliśmy do podnóża góry okazało się, że Linde miał racje, była wspaniała. Po stromych bokach spływała rzeka, szczyt, był płaski, tak, że z dołu nic nie było widać, a łatwo było odeprzeć atak zwierząt. Weszliśmy na górę a naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Był tam las bananowy, z taką ilością bananów, że starczyłoby nawet na rok. Za olbrzymimi liśćmi ukryta była murzyńska wioska, niektóre domy były zniszczone, a inne nie. Na środku stała chata króla, cała zrobiona z gliny.
Niestety wszędzie leżały kości ludzkie, które mrówki objadły z mięsa. Na moją prośbę Kali i Nasibu szybko je sprzątnęli. Na górze mieszkało sporę stado szympansów, które zachęcone bananami osiedliło się tu. Czym prędzej wystrzeliły ze sztucera, i odgoniłem je. Gdy zrobiło się już późno Nasibu rozpalił ognisko. Nel i Mea zamieszkały w chacie króla, gdzie podłoga wylana była żywicą. Nel bardzo się tu podobało. Wspulnie nazwaliśmy górę, Górą Lindego, a wioskę, Nel.
Przez następne kilka dni jechaliśmy w górę wąwozu. Dni były upalne, noce chłodne lub parne. Pora dżdżysta zbliżała się wielkimi krokami. Na niebo powoli wypływały mleczne obłoki, a daleko na horyzoncie można było zobaczyć niewyraźny zarys tęczy. Trzeciego dnia chmury pękały. Padał z nich obfity, ciepły deszcz, który na szczęście szybko ustał i mogliśmy ruszać dalej. Pod nogami koni biegały liczne stada pentarek do których Staś strzelał i potrafił upolować pięć za jednym razem tak, że starczyło jedzenia na cały dzień dla czterech osób i Saby. Zbliżał się wieczór, więc Staś postanowił znaleźć bezpieczne i suche miejsce, w którym mieliśmy przenocować. Idealnym miejscem był mały lasek składający się z rozmaitych drzew, po których skakały małpki ładniejsze i milsze od pawianów. Staś zadbał aby mój namiocik stał w miejscu wysokim i suchym, otoczony wysoką zeribą. Obok stało ogromne drzewo z rozłożystymi gałęziami, pokrytymi gęstym liściem, które zapewniały mi większą ochronę przed dżdżą. Przed zeribą rosły małe kępy drzew, a dalej wznosił się powiązany pnączami las.
Kali przygotował wielki zapas drewna, aby starczyło na całą noc. Po zachodzie słońca powietrze stało się parne i ciężkie. W lesie słychać było krzyki małp, skomlenie szakali, oraz wiele innych przerażających głosów. Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał. W mroku słychać było jedynie pojękiwania lwa. Konie zbliżyły się do ognia, Saba najerzył sierść. Stękanie znowu przerwało ciszę. Kali dorzucił drewna do ognia, a wysokie płomienie wystrzeliły w górę. Jęki przerodziły się w potężny ryk mrożący krew w żyłach. Przestraszyłam się nie na żarty, łzy same cisnęły mi się do oczu. Od strony lasu dał się słyszeć ryk stokroć potężniejszy od pierwszego, bo bliższy. Dwa lwy zbliżały się do naszego obozu. Przestrzeń wokół nas przepełniła się przerażającym wyciem. Mało tego, zaczynał padać deszcz. Wielkie perłowe krople spadały na ziemię. Kali próbował ratować ogień, ale na próżno. Ulewa stawała się coraz mocniejsza, szum narastał. Przy pomocy powrozu Kali zaczął wspinać się coraz wyżej po pniu. Prawie namacalna ciemność ogarnęła obozowisko.
Błyskawica rozdarła ciemność. Huk grzmotu był przeraźliwie głośny. Wicher porwał dach mojego namiotu. Gdzieś tam czaiły się dwa lwy gotowe aby zaatakować. Nasze położenie wydawało się nie mieć wyjścia. Trzeba było czekać na śmierć w ciemnościach. Zapewne tak właśnie by się stało gdyby nie Kali, którego głos przebił się przez szum. Kali, który wcześniej wspiął się na drzewo, spuszczał nam koniec mokrego sznura. Gdy już wszyscy znaleźli się na drzewie , Staś zadbał o to abym mogła się przespać. Ja jednak przesiedziałem całą noc na drzewie razem z innymi. Po jakimś czasie dało się słyszeć przeraźliwy, pełen bólu kwik koński. Lwy zabiły konie.
Rano, gdy słońce wzeszło, nie było już śladu po lwach. Za to trzy konie leżały martwe zaraz za zeribą, osioł schował się za drzewem, a dwa pozostałe uciekły do lasu, lecz nie na tyle daleko żeby Staś ich nie znalazł. Po szybkich przygotowaniach ruszyliśmy dalej. Szliśmy tak kilka dni, aż pewnego dnia usłyszeliśmy potężne trąbienie. Okazało się, że to słoń utknął w wąwozie. Drogę powrotną blokował mu wielki głaz. Staś na początku chciał zabić słoń dla Kalego, ale ja mu nie pozwoliłam. Kazałam Mei i Kalemu pozbierać dla słonia owoce. Nowego przyjaciela nazwałam King. Staś poszedł na polowanie, a gdy wrócił, oznajmił, że okolica pełna jest zwierzyny. W czasie w którym Kali pojechał na koniu po zastrzeloną zebrę, Staś odkrył w pobliżu wąwozu wspaniały baobab w którym można było urządzić mieszkanie.
Baobab był tak olbrzymi, że w środku można było urządzić nawet dwie izby. Zbliżała się pora w której łatwo o febrę, więc Staś postanowił, że zostaną tu tydzień lub dwa. Żeby przygotować baobab na nowych mieszkańców trzeba było wypędzić poprzednich. W tym celu Mea wrzuciła do środka kilka zapalonych i mocno dymiących gałęzi. Z drzewa zaczęły wybiegać takie zwierzęta jak nietoperze czy olbrzymi wąż boa. Gdy Staś odpowiednio użądził baobab, zaprosił mnie do środka,a nowe mieszkanie nazwał „Kraków”.
Podczas drogi szejk Hatim dobrze się nami opiekował, a było to szczególnie przydatne, ponieważ podróżowaliśmy w górę Białego Nilu. Trasa ta była niebezpieczna, często musieliśmy nadkładać drogi, aby ominąć przeszkody. Po pewnym czasie moim oczom ukazał się piękny widok. Po obu stronach rzeki rozciągała się dżungla. Była ona plontaniną roślin i wysoko wznoszących się drzew. Pomiędzy trawą poukrywane były kopce termitów. W suchszysz miejscach rozciągały się gaje akacji. Widok ten był zapierający dech w piersiach, oczarowujacy swoją dzikością i egzotycznością. Czasami mogłem ujrzeć słonie, żyrafy, bawoły bądź stada antylop. Mnie zachwycały te widoki, lecz nie dane było mi nimi nacieszyć oko, gdyż zaraz pojawił się kolejny problem. Organizm Nel słabł z każdym dniem, jej twarzyczka wychudła, zbielała. Cała zdawała się być krucha i jakby o krok od febry.
Po pewnym czasie dotarliśmy do Faszody. Okazało się, że musimy ruszyć dalej w poszukiwaniu Smaina. W samej Faszodzie nie mieszkał praktycznie nikt. Miejscowość ta była ogarnięta ospą i febrą. Wybraliśmy się dalej w drogę. Po dziewięciu dniach podróży straciliśmy trop. Zawsze szliśmy po śladach wygasłych ognisk i wypalonych ścieżek w dżungli, lecz w tym momencie droga rozgałęziała się, oddział Smaina rozdzielił się na pomniejsze grupy i każdy poszedł w inna stronę. Szliśmy dalej przez lasy aż wyszliśmy na skalisty teren. Jak okiem sięgnąć były tylko kamienie. Roślinności praktycznie nie było. Co pewien czas spomiędzy skał nieśmiało wychynęła jakaś roślina na przykład przypominające kaktusy euforbie, białawe starce, chowające się mimozy i drzewa o jasnozielonych liściach, które były pokarmem dla koni. Nie było tutaj rzek, jedynie co pewien czas padał deszcz. Wjechaliśmy do skalistego wąwozu. Pod ścianami rosło trochę mizernej trawki, ale głównie cierniste krzewy. Czasami wyrosło tam nawet drzewo. Nad wąwozem skakały szczekające pawiany, które zaczepiały siebie nawzajem. Nagle na skale przed nami zauważyliśmy lwa.
Lew był ogromny, wspaniały, onieśmielający. Był niczym król dżungli w złocistym futrze. Wszystkich ogarnęła panika. Lew był dla Beduinów największym postrachem. Nie mieli wyboru. Tylko ja umiałem posługiwać się dobrze sztucerem. Dali mi zabić lwa. Zapanowała cisza, moje nogi stały się jak z ołowiu. Lew zaczął szykować się do skoku i w tym momencie moja muszka wylądowała idealnie na jego czoło. Strzeliłem. Zwierz padł martwy. Napadł mnie szał. Z wściekłością pomyślałem o tym, jaki Gebhr był dla nas oktutny, ile przez niego wycierpieliśmy. Nie mogłem dopuścić, aby traktował tak nas choćby minutę dłużej. Za jednym zamachem zabiłem Gebhra i Chamisa. Dwóch pozostałych zamiast uciekać, rzuciło się na mnie. Oni również padli martwi. Oszczędziłem jedynie Kalego, który rzucił się przede mną na kolana błagając o litość. Byliśmy wolni.
Musieliśmy urządzić sobie obozowisko, w którym zaśniemy. Kali dogonił konie, które wcześniej spłoszone strzałem zaczęły uciekać. Ustawiliśmy namiocik Nel i otoczyliśmy go wysoką i kolczastą zeribą. Przygotowaliśmy resztę obozowiska i przyrządziliśmy strawę. Podczas wieczornej rozmowy, dowiedziałem się, że Kali jest synem króla Wa-himów, oraz, że po tym jak uratowałem mu życie, będzie mi dozgonnie wdzięczny i będzie mi służył. W nocy zaś, dowiedziałem się, że Nel boi się mnie po tym co zrobiłem. Zacząłem mieć wyrzuty sumienia. Następnego dnia złapały nas białe godziny. Jest to pora, w której wręcz nie da się wytrzymać upału, wszystkie zwierzęta chowają się, a na pustyni zapada cisza. Przeczekalismy ten czas w bezpiecznym miejscu, a następnie wyruszyłem na polowanie. Spotkałem stado podobnych do koni antylop gnu, pasących się pod baobabem. Zerwałem również parę dorodnych fig. Lecz i tego dnia spotkała nas niespodzianka. Zaginął Saba, który pobiegł za mną i Kalim, kiedy szliśmy na polowanie. Tym razem Kali wykazał jak bardzo mu na nas zależy i jak bardzo o nas dba. W nocy wymknął się i pomimo, że się bał, samotnie wyruszył i znalazł Sabę.
Nasza podróż nareszcie dobiegła końca. Zbliżaliśmy się powoli do potężnego miasta z trzech stron otoczonego wodami Nilu Białego i Niebieskiego. Dostęp do Chartumu był tylko od południa, dlatego też bardzo się zdziwiłam, że zwolennicy Mahdiego zdołali zdobyć miasto tak silnie obwarowane. Dopiero Staś wytłumaczył mi, że woda wtedy opadła, dzięki czemu łatwiej było się dostać do Chartumu. Gdy byliśmy prawie przy samym wejściu do miasta, dostrzegłam coś przerażającego. W fosie leżały setki, a nawet tysiące ludzkich szczątków. Wszystkie były wysuszone przez sudańskie słońce niczym mumie o barwie szarego pergaminu. Nie można było nawet rozpoznać, czy osoba do której wcześniej należało to ciało pochodziła z Europy, Egiptu czy też była Murzynem zamieszkującym te strony. Pośród trupów można było zauważyć biegające jaszczurki, które chowały się między zapadnięte żebra. To był przerażający widok!
W mieście również zauważalne były ślady walki. Ruiny domów, trupy leżące na ulicach, niewolnicy. Szczęście w nieszczęściu ten widok zasłonił mi tłum ludzi, który na nasz widok zaczął machać nożami, krzyczeć jakieś nie zrozumiałe słowa lub też śmiać się z nas, że jesteśmy białymi dziećmi. Staś osłaniał mnie własnym ciałem przed nimi. Póżniej przyszli strażnicy i zaczęli bić korbaczem tłum wytatuowanych mężczyzn. Po dłuższej walce z tłumem nareszcie dotarliśmy do łodzi. Po długiej przeprawie przez rzekę musieliśmy udać się na płac modlitw, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam Mahdiego. Plac ten mieścił się w Omdurmanie, który znacznie różnił się od Chartumu. Murowane domy piętrowe, pałac gubernatora, kościół, szpital, arsenał, koszary wojskowe, wspaniałe kwieciste ogrody. Był to cudowny widok, lecz przez strach nie doceniałam tego krajobrazu.
Bałam się, że już nigdy nie zobaczę tatusiów ale też dlatego, że widziałam jak w tym mieście traktuje się białych ludzi. Do Chartumu przyprowadzano wszystkich niewolników Mahdiego. Byli wśród nich Europejczycy i Egipcjanie, którzy sprzeciwili się Nauczycielowi. Wykorzystywano ich do najcięższych prac przy których spragnieni i głodni, powoli, najpierw zgjęci w pół, a następnie pokładając się na ziemię padali z wycięczenia. Stażnicy nie zwracając na to uwagi, biczowali wszystkich korbaczem aż do krwi. Kobiety i dzieci z Europy kiedyś znajdowały w tym mieście dom, teraz rzebrały na ulicach o garść durry lub też skrawek suchego mięsa. Wszyscy, którzy byli za słabi na pracę fizyczną, śedzieli na drodzę w łachmanach, z pociemniałą skórą, wychudzeni z obłąkanym wzrokiem, byci i wyśmiewani przez dzikich ludzi. Staś powiedział mi, że w Omdurmanie panuje epidemia dyzenterii, tyfusa i ospy. Przez te choroby ludzie umierali na ulicach, lub też prawie umarli zarażali wokół siebie powietrze. Jeńcy zabierali ciała poza miasto,gdzie zakopywano je w piasku. Hieny miały prawdziwą ucztę. Nad miastem unosiło się stado sępów czekających na zwłoki ludzkie. Niedługo po tym, jak zobaczyłam tę straszną scenerie zaprowadzono nas do Mahdiego. Staś był bardzo dzielny i nie chciał zmienić wiary, aby mnie chronić. Mahdi nie był tym zadowolony, więc wysłał nas do Faszody na pewną śmierć. Na szczęście gdy Staś poszedł na targ, aby wyżebrać dla mnie jedzenie spotkał wpływowego mężczyznę, który chciał nam pomóc. Kazał on opiekować się mną szejkowi Hatimowi, z którym mieliśmy wyruszyć w poszukiwanie Smaina.
Podróż trwała, a ja coraz bardziej traciłem nadzieję na ratunek. Dniami i nocami myślałem nad planami ucieczki, ale żaden nie zadziałał. Wszystko układało się zgodnie z zamysłem Beduinów, nie napotykaliśmy przeszkód. Pewnego dnia, kiedy zatrzymaliśmy się w szerokim khorze, którego dno pokrywały skały z pomiędzy których wyrastały karłowate krzaki, złapała nas ulewa. Różniła się ona od tej, którą możemy zobaczyć na przykład w Polsce. Deszcz nie siecze wraz z wiatrem, ale spokojnie spada z nieba wielkimi kroplami. Zaczyna się niewinnie, ale po pewnym czasie, zdaje się jakby z nieba leciały całe strumienie, czy nawet rzeki wody. Krople nie zatrzymują się nawet na chwilę, tylko coraz prędzej spadają z nieba. W krótką chwilę, potrafią wypełnić każdą jamę. Takie deszcze zdarzają się bardzo rzadko, ale są w stanie zapełnić mnóstwo cystern i napoić ziemię. To dzięki nim miasta afrykańskie mogą funkcjonować.
Zdaje się, że natura chciała mi pomóc w uwolnieniu się, dlatego wielka kropla skapująca z sufitu obudziła mnie, kiedy wszyscy spali. Był to idealny moment by wraz z Nel wymknąć się z wąwozu, lecz cały mój plan spełzł na niczym. Kiedy miałem się uwolnić, to ogromne psisko szczeknęło, tym samym budząc wszystkich. Podróżowaliśmy dnie i noce, a ja całkowicie straciłem nadzieję. Nie było już szansy na uwolnienie się. Trzy dni z rzędu podróżowaliśmy bez odpoczynku. Powietrze stało, upał był nie do wytrzymania. Wykończony ledwie trzymałem się na siodle, gdy zobaczyłęm widok, który podziałał na mnie jak kawa. Przede mną malowało się … Medinet! Było ono prawdziwą oazą. Smukłe palmy wznosiły się do góry szeleszcząc na łechcącym liście wietrzyku. Dostrzegłem pomiędzy plantacjami mandarynek białe domki i meczet. Gdzieś tam ukryty był strumyk ożywczej wody. Widok ten zachwycił nie tylko mnie, ale i Nel. Z radością wołała o tym, że nie długo spotka tatusiów. I sam bym w to nie wątpił, gdyby nie spokój Beduinów zbliżających się do Medinet. To dało mi do myślenia. Z tyłu głowa, zaczęła dobijać się myśl, której podświadomie nie chciałem dopuścić. To była tylko fatamorgana, zwidy.
W tym momencie nadzieja opuściła mnie ostatecznie. Wiedziałem, że czekam na pomoc, która nie nadejdzie. Od tego czasu zaczęliśmy podróżować nocą, ponieważ w dzień na pustyni było wielu strażników. Nawet jeżeli spotkaliśmy jakiegoś wartownika, to Beduini, albo go nabierali, że oni też pomagają szukać dzieci, albo przekabacali na stronę Mahdiego. Podróż nie była łatwa, Gebhr coraz częściej karał nas korbaczem. Pewnego dnia doświadczyliśmy bardzo osobliwego zdarzenia. Kiedy pocieszałem Nel wokół nas zaczął rozbrzmiewać dziwny cienki i metaliczny dźwięk. Przypominał on melodię wydobywaną z trzcinowej piszczałki. Po pewnym czasie Beduini stwierdzili, że to piaski zaczynają śpiewać. Było to osobliwe zjawisko, które zwiastowało, że przez długi czas nie będzie padało. Piaski śpiewały aż do zachodu słońca, po którym ruszyliśmy w dalszą drogę. Podczas podróży zdarzyło się, że musieliśmy pędzić bez wody dzień i noc, ale zawsze w ostatniej chwili udawało nam się wyratować. Jechaliśmy przez długi czas, ale zdawało się, że ta podróż szybko się nie skończy.
Przez kilka dni pod rząd nasi tatusiowie wyjeżdżali do Hamaret-el-Makta, ale na szczęście szybko wracali, aby spędzić z nami resztę dnia. Niestety kiedy skończyli kontrolę budowy kanałów w bliskich rejonach naszego obozowiska, musieli zacząć jeździć na dłuższe wyprawy, które mogły trwać nawet kilka dni. Zawsze za pośrednictwem Chamisa spotykaliśmy się z nimi w wyznaczonych miejscach. I tym razem tak było. Chamis przyszedł do nas z ranka i powiedział, że tatusiowie oczekują nas w El-Gharek-el-Sultani. Bardzo się ucieszyłam, że czeka nas spotkanie z rodzicami i podróż na wielbłądach, ale Staś miał co do tego wątpliwości. Czym prędzej wybraliśmy się w drogę pociągiem, a następnie wielbłądami.
Wielbłądy Beduinów
Minęło dużo czasu, a my wciąż jechaliśmy na wielbłądach. Na horyzoncie nie było widać nawet śladu obozowiska. Zaczęło mi się robić nie dobrze i poprosiłam Stasia aby zatrzymał karawanę, jednak Beduini nie tylko nie zatrzymali jej, ale i popędzili. Po długim czasie jazdy Staś kazał mi upuścić na piach rękawiczkę. Widać było, że chce mi coś powiedzieć. W pewnym momencie nie wytrzymał i wyjawił mi prawdę. Byliśmy porwani. Zanim się obejrzałam dzień minął. Po drodze doświadczyliśmy okrutności Beduinów łajających nas korbaczem. Większość nocy spędziłam płacząc na kolanach Stasia, ale w końcu udało mi się zasnąć z wyczerpania. Obudziło mnie dopiero poranne słońce wychodzące zza piaszczystych wydm. Trzeba przyznać, że świt na pustyni był przepiękny.
Pustynia
Lekki wiatr muskał piasek delikatnie go marszcząc. Niebo zaróżowiło się, barwy pełne ekspresji mieszał się na nim niczym na palecie malarza. Delikatne obłoczki niczym puszek posuwały się po firmamencie. Niektóre przybrały barwę złota. Nagle zza nich wytrysnęły proste promienie wschodzącego słońca. Wtem tę piękną scenerię przykryła chmura pyłu. Wiatr zawył mi w uszach pociągając za sobą tabuny piasku. Ciemność stała się wręcz namacalna, nie mogłam zobaczyć nawet Stasia siedzącego koło mnie. Piasek siekał mnie po ciele, wgryzał się w ubrania. Ze wszystkich stron słyszałam krzyki nawołujących mnie Beduinów. Nagle świszczący wiatr ucichł. Przez tumany piasku próbowało przebić się słońce. Po pewnym czasie pył opadł wciskając się w nawet najmniejszą szparę. Ruszyliśmy dalej.
Nareszcie nasza podróż dobiegła końca. Wysiedliśmy z kolei i od razu zachwyciły nas widoki. Medinet nazywane „krainą róż” otoczone było Pustynią Libijską. Od razu przykuła moją uwagę egzotyczna roślinność. W powietrzu unosiła się woń cytrusów, akacji, bzów i róż. Przed nami widniała oaza drzew daktylowych, figowych, pomarańczowych, mandarynek oraz granatów. Gdy zobaczyłem liczne ptactwo z lubością pomyślałem o udanych łowach.
zachód słońca
Zaczęliśmy zmierzać w stronę naszych namiotów. Były podwójne i solidnie zbudowane. Wyłożone wojłokiem i podbite flanelą sprawiały dobre wrażenie. Obszerne namioty były zdecydowanie lepszym noclegiem niż zatęchłe pokoiki hotelu. Po podróży burczało nam w brzuchach, więc czym prędzej wybraliśmy się na obiad. Upłyną nam w miłej atmosferze, a dania były wyborne, przygotował je dla nas Kopt.
Namiot
Co prawda w Afryce nie pada śnieg, lecz i tak świętowaliśmy Boże Narodzenie. Było już późno, a na niebo zaczynały wypływać gwiazdy. Nagle wieczorną ciszę przerwało głośne szczekanie. Dobiegało ono z namiotu, którego nie zwiedziliśmy. Pan Rawlinson wyjawił dzieciom, że miał to być bożonarodzeniowy prezent dla Nel. Chamis przyprowadził ogromnego mastifa. Nazywał się Saba, czyli po arabsku lew. Pies wydał mi się idealny do pomocy polowaniu. Ale czekał mnie jeszcze jedna niespodzianka. Od ojca dostałem wspaniały angielski sztucer. Zmęczeni poszliśmy spać i już nic nie zmąciło naszego snu.